Z życia miłośnika whisky

Stoisko Kavalan podczas Warsaw Whisky Fest.  Fot. od autora tekstu.

Stoisko Kavalan podczas Warsaw Whisky Fest.
Fot. od autora tekstu.

Przemek Marciniak:

Bilet na Warsaw Whisky Fest 2014 zakupiłem jakieś 2 tygodnie wcześniej, żeby uniknąć internetowych kolejek 🙂 Jak to w moim przypadku bywa , od początku było pod górkę. Mój bank ma problemy z płatnościami „pay…”, więc kasę z konta mi ściągnęło a biletu nie wydano. Już wtedy wiedziałem, że to dopiero początek pecha. Chwilę potem zorientowałem się, że z konta zabrano mi wielokrotność ceny biletu, który jak na tego typu imprezę, miał cenę przyzwoitą i akceptowalną: 95 złotych za dwa dni obcowania z „wodą życia”. Po reklamacji złożonej w oddziale banku (zakończonej niemała awanturą), pieniądze w ciągu 12 godzin wróciły z powrotem na swoje miejsce. Więc po przelaniu kasy na konto w innym banku mogłem dopiero dokonać szybkiego i sprawnego zakupu…ufff. Z hotelem poszło idealnie: krótka przeprawa przez ofertę Booking i pokój w Hostelu36 poznał swojego właściciela w dniach 25-26 października.

Jako, że była to pierwszy festiwal whisky, w jakim miałem brać udział, z pomocą przyszedł mi „Przewodnik po festiwalu whisky w Warszawie” napisany przez portal Whisky My Wife:) Wszystkie uwagi wziąłem sobie do serca, przygotowałem nawet małe buteleczki i lejek do ich napełniania. Wszystko szło super, aż do wtorku poprzedzającego festiwalowy weekend. Wtorek przyniósł wysoką gorączkę i chorobę, przez którą zamiast na degustacji whisky,  skupić musiałem się na degustowaniu antybiotyków…więc pecha ciąg dalszy. Gorączka powyżej 39 stopni niestety skutecznie dyskwalifikowała mnie jako uczestnika festiwalu. W środę przed festiwalem dowiedziałem się, że w konkursie facebookowym wygrałem dodatkowy, dwudniowy bilet uprawniający do wstępu na festiwal. Po krótkiej wymianie informacji z organizatorem 2-dniowy bilet wymieniono mi na zaproszenie na Master Class Amruta. Pomyślałem „niby fajnie, ale co z tego, skoro i tak nie dam rady przybyć na WWF z powodu utrzymującej się gorączki”. Czwartek przyniósł lekką poprawę samopoczucia, więc zdecydowałem: JADĘ!!! Piątek: pakowanie, zatankowanie samochodu potwierdziło moje postanowienie, że nawet mając całkowicie odpuścić degustację, pojadę poznać znajomych z forum i  przyjrzeć się całej imprezie na trzeźwo.

Przemek M

Warsaw Whisky Fest. fot. PM

W sobotę, na miejsce dotarłem na chwilę przed otwarciem, dzięki czemu udało mi się załapać na sampla Bowmore Devil’s Cask II, na którego zapisy jeden z forumowiczów zbierał stojąc jeszcze w kolejce do wejścia. Po wejściu pierwsze co rzucało się w oczy to stanowiska skonstruowane z płyty OSB, co wyglądało, co najmniej dziwnie. Po kilku dramach pewnie większość nie zwracała na to uwagi, jednak gdy człowiek nie może zająć się tym, co robi się na święcie whisky, zajmuje się wszystkim innym, co wpada w oko. Tak więc w oko na pewno wpadało stoisko Stilnovisti, które diametralnie wyróżniało się na tle innych stanowisk. Jednak nie tylko wyglądem stoisko Stilnovisti wyróżniało się na tle innych wystawców, otóż prawie każdy, kto wszedł na teren stoiska obskakiwany był przez Panów w garniakach, którzy z gracją podrzędnych przedstawicieli handlowych, jeżdżących służbowymi „Pikaczento” wciskali nam oferty zakupu beczki lub butelki mocno średniej jakości whisky za JEDYNE 1000 złotych. Nawet nie skupiłem się za bardzo jaką to whisky Panowie oferują za tysiaka, gdyż nie lubię tego typu nagabywaczy, próbujących wciskać wszystko i każdemu. Podziękowałem…i uciekłem. Według mnie to stoisko na pewno zaliczam na minus. Dalsze minusy, wpadające w oko na WWF:

– bardzo mała przestrzeń, w której możnaby na spokojnie usiąść, porozmawiać, czy delektować się jednym z lepszych destylatów dostępnych na festiwalu. Kupując drama Port Ellen napewno każdy chciałby usiąść w ciszy i delektować się trunkiem wypełniającym jego nozdrza oraz wprawiającym w drżenie kubki smakowe. Kilka kanap na taką liczbę uczestników to jednak mało. Co do Port Ellen, to nadal mam przed oczami minę kolegi „morgana”, który zaskoczony otrzymanym kieliszkiem wypełnionym tym pożądanym przez większość koneserów whisky trunkiem, przechylił kieliszek na raz i zapytał: -Co to było?

– Port Ellen

– Eeeeee, acha

– niektórzy wystawcy, którzy nawet nie wiedzieli co oferowali, ani po co tak naprawdę tam przyjechali. Jedną z takich osób była dziewczyna, stojąca na stoisku Auchentoshan, która nie potrafiła sprecyzować w jakich beczkach i ile czasu leżała wersja Trhree Wood. Następnym „kwiatkiem” był Pan ze stoiska Macmyry, twierdzący, że „żeby whisky była single malt a nie blend to musi leżakować w beczce przynajmniej 8 lat”…taka nowość w świecie whisky.

 

– mała ilość ciekawszych wypustów na niektórych stoiskach. U niektórych oprócz tzw. podstawek nie było nic, na czym możnaby zawiesić choćby oko. Na stoisku Aberlour, wersja 18-letnia jak się dowiedzieliśmy była „tylko na wystawę”. Darmowy Ardbeg był tylko jeden, reszta za dopłatą, o której dowiadywaliśmy się już po degustacji, bo stoisko nie tolerowało cen na butelkach (stoisko trochę ratowało się 3 lub 4 darmowymi Glenmorangie, ale ogólnie nie robiło dobrego wrażenia)

– szumnie zapowiadana wersja dymna Kavalana ponoć nie dotarła na sesję MasterClass, a w sumie niektórzy właśnie dla tej wersji zapłacili 120 PLN. W niedzielę dymny Kavalan stał na stoisku i po krótkim zagadaniu do uroczych Azjatek, można było wypełnić nią swój kieliszek

Może teraz czas na plusy, tylko, żeby jak mawiał klasyk, te plusy nie przysłoniły nam minusów:

– stoisko Daniela i Jurka z Best Whisky Market, które niewątpliwie było najlepiej wyposażonym stoiskiem na festiwalu. Wypusty od Silver Seal, Cadenhead czy Blackadder  szczelnie wypełniały przywiezione przeze mnie buteleczki, które już zatankowane przywiozłem z powrotem do domu.

Przemek M2

Warsaw Whisky Fest. fot. PM

 

– stoisko Samaroli, obsługiwane przez sympatycznego Włocha, który tak integrował się z whiskową bracią, że w sobotę po godzinie 18-tej przewracał już pojemniki z wodą a skóra na jego twarzy przybrała kolor krwisto-czerwony. Oferowane przez niego whisky może nie były wybitne, ale wszystkie były darmowe, dzięki czemu każdy mógł zapoznać się z wypustami, tego rzadkiego na polskim rynku bottlera.

– obsługa, która uwijała się jak w ukropie. Chyba na żadnym stoisku podczas 2 dni nie zabrakło wody a czarne pojemniki na brudną wodę opróżniane były na bieżąco. Woda uzupełniana była także na bieżąco na stole przy wejściu (nie byle jaka woda). Szkła z potłuczonych kieliszków (tak, niektórzy przesadzili z degustacją) zamiatane były z prędkością światła.

– bardzo przydatny w takim miejscu bankomat. Choć niektórzy, pewnie dopiero w domu po odzyskaniu czucia w kończynach i po ustaniu bólu głowy dowiedzieli się ile tak naprawdę kosztowała ich ta impreza 😉

– kilku wystawców wyciągających perełki spod stołu. Po krótszym lub dłuższym zagadaniu niektórzy wystawcy częstowali czymś więcej niż tylko Ardbegiem Ten. Furorę robiły m.in. Caol Ila 30yo, Bunnahabhain 10yo z serii Artist, Laphroaig od Mackillop’s Choice, czy choćby Laphroaig od Duncan Taylor.

Ogólnie festiwal zaliczam na plus. Będąc przez dwa dni trzeźwy jak przysłowiowa świnia, starałem się czerpać jak najwięcej w inny sposób: rozmowy ze znajomymi, wymienianie się doświadczeniami, rozmowy z wystawcami, wymiana kontaktów, robienie zdjęć itp. Niestety nie było mi dane skosztować tych rarytasów polewanych pod stołem przez wystawców, próbowałem napawać się chociaż ich zapachem. Mam nadzieję, że za rok uda mi się z festiwalu przywieźć więcej doświadczeń niż tylko zapachy…

 

Gratulujemy!

Daniel i Grzegorz.

 

 

komentarze zamknięte